Marcowe refleksje

Na początku marca corocznie nachodzą mnie myśli związane z kalendarzem i obchodzeniem różnych świąt. Nie jest to spowodowane w żaden sposób ze zmianą pory roku. Po prostu w tym właśnie czasie przypadają dni moich urodzin i imienin. Dodatkowo na marzec przypada jeszcze wiele innych popularnych imienin. W Polsce obchodzenie imienin wiąże się z urządzaniem spotkań przy suto zastawionym stole i nieodłącznym dodatkiem w postaci mocnych alkoholi. 
Na szczęście, już od dobrych kilku lat, udaje mi się omijać takie imprezy z daleka. Co prawda, w niektórych środowiskach, być może, zyskałem miano osobnika nietowarzyskiego, ale bardziej cenię moją wolność osobistą, niż opinię innych.
Nie jestem ogólnie wrogiem alkoholowych zabaw, jak ktoś to lubi to proszę bardzo. Nikomu nie zabraniam. Z drugiej strony jednak jestem zwolennikiem wolności osobistej, uwolnionej od pęt różnego rodzaju tradycji. Jedną z wielu takich wszechobecnych w naszym społeczeństwie zwyczajów jest obchodzenie imienin i urodzin. Co roku czuję cichy, ale jednak stanowczy nacisk otoczenia na obchodzenie tych dni w tradycyjny sposób. 


Osobiście nie dostrzegam w tych dniach nic szczególnego. Nie miałem wpływu na to kiedy się urodzę, tak jak nie miałem wpływu na to, jak zostanę ochrzczony. Wolę przykładać wagę do tego, na co mam wpływ. Uważam, że każdy dzień przeżyty w jako takim zdrowiu, przyzwoitym samopoczuciu, bez bólu, strachu i głodu zasługuje na celebrowanie. Życie przynosi trudy, dni często są ciężkie jak pospolite kamienie. Nie jestem wybredny. Staram się, na miarę możliwości, kształtować każdy przeżyty dzień, żeby był piękny i lśnił jak diament. Każdy dzień jest niepowtarzalny i to jest powód do celebrowania. Nie muszę mieć żadnej specjalnej okazji do tego, żeby na kolację przyrządzić coś lubię. Kieliszek wina dodaje wyjątkowego charakteru takim chwilom. Przyznam się, że oddaję się takim zachciankom całkiem często. Zwłaszcza w ponure zimowe dni pozwala odpłynąć myślom do ciepłych krajów, szumiącego morza i słonecznej plaży. 

Mankamentem takiego podejścia do życia są oczywiście koszty, ale przy umiejętnym korzystaniu z promocji w marketach można się zmieścić w całkiem skromnym budżecie. Zwłaszcza, że są to celebracje w bardzo wąskim gronie. 

Jeśli chodzi o spotkania w większym gronie np. typowe polskie rodzinne imprezy imieninowe, to po prostu ich nie lubię. Przez wiele lat tkwiłem w okowach obyczajowosci polskiej. Przyjmowałem zaproszenia i uczestniczyłem w nich, a potem na zasadzie wzajemności organizowałem i zapraszałem tych, którzy mnie zapraszali. W końcu, wraz z żoną, postanowiliśmy się wyłamać. Nie chodzimy nigdzie na imprezy, ani nikogo nie zapraszamy. Od tego czasu mam poczucie powiększonego pola wolności osobistej i możliwości sensownego spędzania czasu. Wziąwszy pod uwagę imieniny i urodziny - to dwa dni dla każdej osoby. Jeśli rodzina, bądź grupa towarzyska składa się z kilku osób, to okazuje się, że w ciągu roku wypada co najmniej kilkanaście dni, co do których sposób ich spędzenia został narzucony odgórnie. 

Pierwsze moje niezbyt przyjemne doświadczenie z dniem urodzin miałem już w dzieciństwie. Kiedy chodziłem do szkoły podstawowej nasza cała rodzina mieszkała w małym miasteczku. No cóż, to samo w sobie nie jest jeszcze takie straszne. Mój los nie różnił się zbytnio od losu moich równieśników. Jak głęboko sięgam pamięcią, to od pierwszych chwil kiedy potrafiłem samodzielnie czytać, stałem się wielkim miłośnikiem reportaży i literatury podróżniczej. Podróże palcem po mapie, poznawanie innych krajów, wraz z ich fauną, florą - to była dla mnie najbardziej wciągająca czynność jaką mogłem sobie wyobrazić. Wiele godzin z lubością spędzałem nad kartami różnych książek, ale także czasopism. Tytuły “Dookoła świata” i “Morze” wciąż mocno rezonują w mej pamięci. 

Wiadomo jednak, że słowo, mówione lub pisane, nie zastąpi obrazu. W książkach z początku lat sześćdziesiątych ilustracje były bardzo siermiężne, najczęściej w postaci czarno-białych rycin. Nie można więc dziwić się, że czułem niedosyt. Głód wiedzy, niezaspokojoną ciekawość. 

W tamtych czasach w fabryce, w której pracowali moi rodzice funkcjonowała świetlica zakładowa. Położenie świetlicy ułatwiało mi korzystanie z niej. Była bowiem bardzo blisko szkoły. Do domu zaś miałem dobrych parę kilometrów marszu. W okresach kiedy dzień był na tyle długi, abym mógł przed zmrokiem dojść do domu, często po szkole zachodziłem tam poczytać czasopisma i książki. 

Od czasu do czasu w świetlicy odbywały się różne imprezy i występy kulturalne, muzyczne, projekcje filmów itd. Najczęściej seanse organizowane były w godzinach popołudniowych. Pracownicy po pracy mieli okazję przyjść do świetlicy i spędzić kulturalnie kilka godzin. Dla mnie nawiększą atrakcją było kino. W repertuarze były oczywiście różne filmy, ale ja najbardziej przepadałem za obrazami przyrodniczymi, podróżniczymi i przygodowymi. 

Pewnego razu zdarzyło się, że wspaniały film - w kolorze, co czyniło go tym wspanialszym - reportaż z afrykańskiego stepu, miał być wyświetlany, akurat w dniu moich urodzin. Dla mnie ta koincydencja nie miała wielkiego znaczenia. Jak zwykle w takich przypadkach, po szkole poszedłem do świetlicy i czas do projekcji spędzałem przyjemnie na lekturze czasopism. O zapowiedzianej godzinie sala zapełniła się widzami, a ja zająłem wcześniej upatrzone wygodne miejsce. Światło zgasło, projektor zaczął terkotać, i na ekranie pojawiły się kolorowe ruchome obrazy. Moje uprzednie wyobrażenie o Afryce opierało się głównie na bajce o Koziołku Matołku. Natomiast na ekranie zobaczyłem żywe zwierzęta - ryczące słonie, lwy, hipopotamy. Pojawili się także ludzie - Masajowie. Wszystko w otoczeniu rudych, wysuszonych słońcem roślin stepu afrykańskiego. Obraz wydawał mi się tak realistyczny, że wprost odczuwałem, jakby suchy, czerwony pył afrykańskiej gleby, wdzierał mi się do gardła. Czułem straszliwy żar upału afrykańskiego słońca, które rzucało malutki cień, prostopadle pod obiektem.

W tym miejscu pozwolę sobie na wtrącenie krótkiej dygresji. W wielu dyskusjach spotykam się z poglądem, że książki nie da się zastąpić innym medium, że książka buduje wyobraźnię, a np. film nie. Otóż, absolutnie nie zgodzę się z takim poglądem. Słowa przenoszą tylko znaczenie pojęć, które już muszą mieć w umyśle odpowiednią reprezentację. Dla dziecka, które nie widziało nigdy małpy, słowo małpa nie kojarzy się z niczym. Można słownie opisać, że jest to zwierzę, z sierścią, długimi łapami itd. Dopóki nie zobaczy się obrazu, to nie wie się o czym mowa. Wcześniej w książkach czytałem o tym, że słońce w zenicie nie rzuca cienia. Dopiero na filmie uświadomiłem sobie, że jest to tylko metafora. Cień oczywiście rzuca, tylko najmniejszy z możliwych, bo promienie padają prostopadle do powierzchni gruntu. Tekst jako taki, ma ogromne znaczenie dla rozwoju umysłowego, ale najpierw musi być obraz obiektu, a potem symbol. Metafora rozumiana dosłownie, daje całkowicie błędne rozumienie istoty rzeczy. Podam jeszcze inny przykład. W tym filmie zobaczyłem pierwszy raz małpę w ruchu. A nawet wiele osobników, i to należących do różnych gatunków. Odczułem wielki przeskok poznawczy w stosunku do wiedzy posiadanej z książeczki o Koziołku Matołku. Tak czy owak, byłem całkowicie zatopiony w filmie, chłonąłem każdą sekundę obrazu i dźwięku całym sobą.

Wybierając się na film zbagatelizowałem fakt, że to był dzień moich urodzin. Tradycja nakazywała czcić taki dzień. U nas w domu działo się to za sprawą ciasta przy rodzinnym stole. Ja lubiłem ciasto, ale zawsze przeszkadzała mi zbyt sztywna oprawa towarzysząca tak prostej - zdawałoby się - czynności, jak zjedzenia ciasta. Nie dorabiałem do tego żadnej ideologii.

W tym konkretnie przypadku, w mojej chłopięcej naiwności sądziłem, że oni sobie tam sami poświętują, a ja, jak po seansie wrócę do domu, to i tak zjem swoją porcję.

Tymczasem, w samym środku filmu, przy najciekawszej scenie ze słoniami, usłyszałem jak ktoś pełnym głosem woła: Czy na sali jest… ? Tu padło moje imię i nazwisko. Chociaż na sali było ciemno, to skuliłem się na krześle, żeby być jeszcze bardziej niezauważalny. Przez kilka minut był spokój, jednak komunikat się powtórzył. Zaczynałem przeczuwać najgorsze. Siedziałem bez ruchu. Kiedy po trzecim wezwaniu nie było odzewu, projektor się zatrzymał, zaświeciły się wszystkie światłe na suficie. Znalazłem się w samym środku wypełnionej ludźmi sali i coś dziwnego działo się z mojego powodu, chociaż w sposób przeze mnie niezamierzony. To moja matka z siostrą przyszły po mnie - bo upiekły ciasto i brakowało im mojej obecności przy stole. Z oczami pełnymi łez zerwałem się z krzesła i pobiegłem do drzwi. Wszyscy obecni - zmrużonymi od jaskrawego światła oczami - podążali za mną. Dla dwunastolatka wstyd nie do wytrzymania. 

Od tego czasu minęło prawie pół wieku. Cały świat, całe życie ludzi uległo ogromnym przemianom, a u nas wiele rzeczy wciąż podlega temu samemu porządkowi. Obyczaje i obrządki oderwane od ich rzeczywistego znaczenia, są dalej wyznacznikiem zachowania w niektórych sytuacjach. 

Zdawać by się mogło, że tradycyjne celebrowanie, w szerokim gronie rodzinnym, jest powszechne, bo ludzie to lubią. Ja mam odmienne zdanie. Wiele rzeczy robi się bezrefleksyjnie. Z rozpędu, albo dlatego, że innym tak wygodnie. 

Teraz jestem na takim etapie życia, że mogę sam decydować o tym co robię. Nawet jeśli spotyka się to z nieprzychylnymi komentarzami, to nie widzę, żeby dni - diamenty, z powrotem, zamieniać w polne kamienie. 

Pojawienie się internetu i portali społecznościowych odbieram jako niezwykle pozytywne zjawisko. Umożliwiają one kontakt między ludźmi, niezależnie od tego w jakim punkcie planety się znajdują i w jakim momencie doby. Robią to tak, jak im jest najwygodniej. Na ekranie komputera odczytuję je wtedy, kiedy dla mnie jest to poręczne. Do większości życzeń dołączone są piękne, własnoręcznie opracowane laurki. Świadczy to, że życzenia są przekazywane z życzliwości i głębi serca. Sprawiły mi wiele radości. Dlatego wolę posiedzieć przy komputerze. Przeczytać miłe wiadomości. Podziękować i odwzajemnić się ciepłym słowem. Cieszę się, że czasy się zmieniają. Przypływ świeżości, energii i nowego myślenia. Dostęp do świata, zmiana perspektywy. A większość tradycji, w formie obecnie kultywowanej, i tak przejdzie do lamusa. 

Wszystkim, którzy mi przesłali życzenia imieninowe i urodzinowe na G+ i Fb serdecznie dziękuję.


Komentarze