Nieuchronność przekwitania kasztanów

Kasztanowiec zwyczajny wbrew przymiotnikowi w swojej nazwie jest bardzo szlachetnym drzewem. Bardzo często nazywany jest mylnie kasztanem. Tak jak nazywa się jego owoc. Kasztanowiec jest gatunkiem rdzennym w południowo - wschodniej Europie. W Polsce został wprowadzony do środowiska przez ludzi. Chętnie sadzony w miastach. Cieszy się bowiem dobrą opinią i jest ogólnie lubiany. Jego charakterystyczne, palczaste liście okrywają gęsto koronę gałęzi i dają wiele radości oczom. Widok często jest naprawdę imponujący, bowiem kasztanowce potrafią urosnąć bardzo wysoko. Ponoć nawet do czterdziestu metrów. Osobiście takiego nie widziałem, ale nie wykluczam, że to możliwe. W dodatku wiele osób wierzy, że jego owoce mają właściwości lecznicze. Twierdzą, że samo noszenie kasztanów w kieszeniach ubrania jest dla człowieka bardzo korzystne zdrowotnie. 

Mówiąc o kasztanowcu nie sposób nie wspomnieć o jego kwiatach. Kwiatostany w postaci wiechy, najczęściej w białym lub kremowym kolorze. Częste są również odmiany o kwiatach różówych. Pora kwitnienia kasztanów powoduje, że szczególnie zapadają w pamięć młodych ludzi - maturzystów. Początek maja, to najczęściej okres ciepłej pogody. Po długich i szarych, zimowych miesiącach, wyczekiwaniu ciepła i zieleni, to właśnie początek maja kojarzy się z wielką odmianą w naturze. W kwietniu oczywiście wszystko się rozwija, pączkuje i dopiero staje się zapowiedzią wybujałej zieleni, ale to maj jest tym najbardziej wiosennym miesiącem. W całej okazałości rozwiniętych liści na drzewach jest okresem radości i ożywienia. Ptaki głośno śpiewają, wiatr szumi w liściach drzew. Bardzo często niebo jest błękitne. Tym pięknym, soczystym odcieniem , przeplecionym białymi obłokami, który budzi wielką tęsknotę do podróży, do czegoś tajemniczego co jeszcze przed nami. Budzi ciekawość i nadzieję na nadejście ważnych i przyjemnych wydarzeń. Myślę, że nie tylko ja, ale po prostu większość ludzi w tym czasie lubi marzyć. O różnych rzeczach. Najczęściej o podróżach, wyjazdach samochodem lub innymi środkami transportu. Nawet pieszo. Zawsze w maju rodzą się plany wyjazdu. Jakby natura domagała się jakiegoś przełomu. Jakiejś radykalnej przemiany.

W tym rok pogoda nie sprzyja zbytnio majowym rozmarzeniom. Po dosyć pogodnym, ale też wcale nie gorącym kwietniu, maj ślimaczy się w wilgotnych i zachmurzonych dniach i godzinach. Połyskujące od wody liście drzew ciągle świadczą o deszczu, który dopiero co przestał padać. Nie był to jednak typowy majowy deszcz. Majowy deszcz zazwyczaj kojarzy się z wielkimi ciepłymi kroplami padającymi po gorącym dniu. Deszcz dający ulgę wysuszonej ziemi i rozgrzanym istotom poruszającym się. Tegoroczne deszcze majowe są jakieś takie bardziej jesienne. Długotrwałe, o drobnych kroplach, czasem intensywne, a czasem mżące. A do tego nieprzyjemny zimny wiatr. Wiatr, który wbija w ciało listopadowe igiełki chłodu. Kwiaty kasztanowców w wyniku wczesnej tegorocznej wiosny się zawiązały bardzo szybko. Pod koniec kwietnia były już w pełnym rozkwicie i zdawało się, że do matur nie wytrzymają. Tymczasem pogoda odmieniła się i zatrzymała wszystko. Już minęła połowa maja, a kwiaty dalej zdobią korony drzew. Jedynie są jakby trochę zwiotczałe. Pojawiają się bardzo nieśmiale maleńkie kuleczki zielonych kasztanków. Z mikroskopijnymi i jeszcze mięciutkimi kolcami. Jednak nic zatrzyma przekwitania. Nawet zimna pogoda nie zakonserwuje kwiatów. Jakby w zwolnionym tempie, zmiany jednak zachodzą.


Bardzo lubię patrzeć na kwiaty kasztanowca. Pamiętam doskonale momenty z poprzednich lat. Nie jestem oczywiście w stanie przywołać konkretnej daty, lub wydarzenia. To co najbardziej tkwi, nie tylko przed oczami, ale we wszystkich pozostałych zmysłach także, powoduje wciąż uczucie zachwytu i zadziwienia nad pięknem przyrody. Jestem w takim szczęśliwym położeniu, że z okien mojego mieszkania i balkonu mogę obserwować piękne okazy kasztanowców rosnących w odległości zaledwie kilkanastu metrów. Z wielką uwagą obserwuję rozwijające się pąki liści, i prawie niezauważalnie pojawiające się zaraz po nich zalążki kwiatów. Malutkie wiechy początkowo nie odróżniają się kolorem od otaczającego listowia. Z końcem kwietnia rozrastają się znacznie, a ich świeża biel rozpościera się na koronie gałęzi i niemalże przykrywa listowie. W kulminacyjnym okresie przed oczami jawi się imponująca, ogromna kopuła białości przeplatanej zielenią. W pogodny dzień majowy, często występuje łagodny ciepły wiatr. Lekko poruszające się kiście białych kwiatów tworzą niepowtarzalną perspektywę. Na tle poruszających się chmur cała korona drzewa zdaje się płynąć, jak fregata pod pełnymi żaglami, na spotkanie wyśnionych przygód. 

Obserwowanie kasztanowców w takich momentach jest dla mnie bardzo wzruszającym zajęciem. Oprócz bowiem marzeń dotyczących przyszłości, kwiatostan tych majestatycznych drzew przywołuje zawsze piękne – dla mnie – wspomnienia. Sądzę, że jest to ten rodzaj wspomnień, który jest udziałem wielu ludzi. Pomijając bowiem szczegóły, większość z nas, osób w wieku statecznym wraca chętnie myślami do tych pięknych chwil młodości. Wspominamy okres przygotowań do egzaminu maturalnego, gorączkowy momenty sprawdzania, czy pamięta się wszystkie wykute "na blachę" wzory matematyczne i z fizyki. W następnej sekundzie przebiegają przez pamięć daty - jak błyskawice. Kolega, czy koleżanka jeszcze pyta nas o jakiś fakt, gdy tymczasem sami chcemy sobie coś przypomnieć. Coś co mamy na samym koniuszku języka, a jednak uporczywie pozostające schowane w gęstwinie innych, w tym momencie, niechcianych informacji.

Z tych dawnych lat, z tego szczególnego okresu młodości, radości i świeżego spojrzenia na sprawy tego świata, szczególnie utkwił mi jeden z wieczorów, kiedy uczyliśmy się w grupie w domu jednego z kolegów. Umówiliśmy się na powtórkę materiału z matematyki. Razem sześć osób. Dwie dziewczyny i czterech chłopaków. Byliśmy zgraną paczką, chociaż akurat w dziedzinie matematyki nasze zdolności i wiedza różniły się znacznie. Jedna z dziewcząt, Marysia była najlepszą matematyczką - chyba - w całej szkole. Druga z nich, Hanka niestety przyswajała ten zakres wiedzy z wielkim trudem. Jeśli chodzi o chłopaków to też różniliśmy się poziomem, ale już nie w takim ekstremalnym stopniu. Jednakże pomysł, żeby razem w takim towarzystwie się uczyć okazał się bardzo dobry. Wyznaczyliśmy sobie zakres tematów do powtórzenia. Każde z nas miało referować swoje, a pozostali się dopytywali. Razem też rozwiązywaliśmy zadania, krok po kroku, tłumacząc w jaki sposób i dlaczego zastosowaliśmy daną regułkę lub wzór. 

Nasze spotkanie rozpoczęło się po południu. Planowaliśmy, że do godziny dwudziestej drugiej zakończymy omawiać wszystkie tematy. Jednak życie nie raz pokazuje, że ambitne plany rzadko kiedy realizują się dokładnie tak jak były przewidziane. Około dwudziestej drugiej, okazało się, że przerobiliśmy zaledwie połowę zaplanowanego materiału. Częściowo było to spowodowane tym, że od czasu do czasu rozmowy nasze zbaczały z wyznaczonych torów. Gadaliśmy o wszystkim i o niczym przez jakiś czas, aż ktoś bardziej przytomny przywracał nas do rzeczywistości. Najczęściej była to Marysia. Hanka zaś najczęściej lubiła wtrącać tematy związane z życiem, niż teorią. Generalnie jednak postępy nauki były zadowalające. Mieliśmy poczucie, że powtórzone tematy są przez nas – łącznie z Hanką – opanowane. Dawało to przyjemne poczucie mocy, a obawy co do rezultatów egzaminu rozpraszały się i opadały jak poranna mgła. A kiedy słońce jest już dosyć wysoko, pozostałością po mgle jest jedynie rosa na trawie. Taką świeżość rosy pozostawiały w nas pomyślnie rozwiązane zadania. 

Bardzo miłą niespodzianką dla wszystkich była kolacja przygotowana przez mamę kolegi, u którego w domu odbywaliśmy tę nasiadówkę. Zostaliśmy poproszeni do pokoju obok, w którym na stole na półmisku piętrzył się stos kanapek, a przy talerzykach stały szklanki z mocną świeżą herbatą. Herbata była z cytryną i posłodzona. Mimo zawartości soku cytrynowego, była dosyć ciemna. Mogła to być chińska Ulung, bądź indyjska Madras. Oczywiście wtedy nikt się nie zastanawiał z jakiego to rodzaju herbaty znajdował się napar w szklankach. Teraz po latach, z rozrzewnieniem, przypominam sobie te nazwy. Były to popularne gatunki, bardzo powszechne w domach zwykłych ludzi. Ta bliskość, powszedniość, codzienność, ale jednocześnie przecież egzotyczność – z pochodzenia i nazwy - powodowały, że, zwłaszcza, herbata Ulung była tematem wielu dowcipów. 

W czasie kolacji podjęliśmy dyskusję, czy zakończyć naukę na dzień dzisiejszy, czy kontynuować. Większość była zdania, żeby uczyć się dalej do upadłego. Przecież do matury zostało zaledwie kilka dni, a przecież inne przedmioty czekały w kolejce na powtórki. Kontynuowaliśmy więc po posiłku. Wróciliśmy do pokoju i usiedliśmy na dywanie. Siedzieliśmy po turecku, w niewielkim kręgu, twarzami zwróceni do siebie. Referowaliśmy tematy zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara. Co jakiś czas braliśmy znów zeszyty i długopisy do ręki. Rozwiązywaliśmy pisemne zadania. W ten sposób nie wiadomo kiedy zrobiła się godzina bardzo wczesna. Przez firanki w niezasłoniętych oknach widok szyb zmieniał się z czarnego, połyskującego na coraz bardziej matowy, za to jaśniejący, blednący. Przez okno od wschodzniej strony zaczął przesączać się różowy i pomarańczowy odblask. Ale właśnie w tym momencie zakończyliśmy ostatnie zaplanowane zadanie. Ostatnia parabola została rozpracowana. Obliczona została jej delta, punkty zerowe oraz punkt minimalny. Szybki szkic w układzie współrzędnych. Możemy rozprostować kości. 

Staraliśmy się zachowywać cicho. Obie siostry mojego kolegi – młodsza i starszai oraz jego rodzice spali, więc nie chcieliśmy robić hałasu. Na przedpokoju cihutko pozakładaliśmy buty i ubranie na wierzch. Zebraliśmy podręczniki i zeszyty do toreb. Kolega otworzył nam drzwi i wypuścił na zewnątrz. Mieszkał w domu jednorodzinnym, wolnostojącym. Po zejściu z kilku schodków odczułem jakby przejście ostrej granicy. Z ciepła i zacisza domu zanurzyłem sie w rześkim, lekko mglistym ostrym powietrzu. Było ono przepełnione zapachami kwiatów, bardzo świeże, wilgotne. Oddychanie było nie tylko koniecznością, także wielką radością. Nieuświadamianą, ale przyjemną. Wynikało to być może ze świadomości, że zrobiliśmy kawał dobrej roboty. Ale chyba bardziej z faktu, że jak się ma osiemnaście lat to lekkie oddychanie jest czymś oczywistym.

Było tuż po świcie. Przy furtce rozeszliśmy się. Ja z Hanką mieliśmy po drodze w tym samym kierunku, więc udaliśmy się razem. Szliśmy bez pośpiechu. Nie rozmawialiśmy, gdyż i ja i ona, w zachwycie chłonęliśmy cud tego poranka. Światło, zapachy, temperaturę, widoki, odgłosy. Szliśmy aleją pod kasztanami w pełnym rozkwicie. To chyba wyjaśnia, dlaczego można iść obok siebie nie rozmawiając.
Sielanka nie trwała jednak długo. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak z atmosfery rozmarzenia wyrwały mnie brutelnie słowa: "Proszę dowód do kontroli". Zostaliśmy zatrzymani do kontroli przez dwóch milicjantów patrolujących puste jeszcze, o tej porze, ulice. Dwoje młodych ludzi idących o tak wczesnej godzinie, niosących wyładowane torby wydało im się podejrzanymi. Prawdopodobnie pomyśleli, że jesteśmy złodziejską parą wracającą z nocnego włamania. Sprawa oczywiście się błyskawicznie wyjaśniła. Pokazaliśmy, że w torbach mamy podręczniki i zeszyty. Ja nie miałem jeszcze dowodu, ponieważ dopiero niedawno ukończyłem osiemnaście lat i chociaż złożyłem podanie, to jeszcze nie otrzymałem wyrobionego dokumentu. Hanka, starsza ode mnie o kilka miesięcy, miała już swój - świeżutki, pachnący. W tamtych czasach dowód osobisty był w formie małej książeczki w ciemnozielonych okładkach, z małym zdjęciem czarno-białym, przyklejonym od wewnętrznej strony okładki. Kartki w zielonkawym odcieniu, zawierały wypisane informacje na temat cech właściciela. 

Hanka okazała się dowodem, ja pokazałem legitymację licealną. Milicjanci zrobili się serdeczni, życzyli powodzenia na maturze i zasalutowawszy dwoma palcami do daszków czapek – pozostawili nas samych. My natomiast zaczęliśmy się śmiać. Była to naturalna reakcja na tak niespodziewane spotkanie z przedstawicielami władzy ludowej. 

Z rozczuleniem wspominam niektóre fakty. Mogłem kilka godzin siedzieć po turecku na dywanie, a potem wystarczyło tylko przez chwilę rozmasować uda, zrobić kilka przysiadów i jakby nigdy nic. Dzisiaj, kiedy wstaję z krzesła to muszę się rozruszać i jeszcze kilka chwil robię kroki na sztywnych nogach, a w łydkach czuję mrowienie. 

Siedzę przy otwartym na oścież oknie.Patrzę na kwitnące kasztany. Powietrze, falująca korona kwiecia i liści przywodzi na myśl jednak tamte momenty nadziei, mocy i radości. Jakby trochę lżej oddycham niż jeszcze przed chwilą. Od środka czuję wzmocnienie. 
Może kasztany rzeczywiście mają w sobie jakąś tajemną moc?


Komentarze