Dotyk białej bluzki


Powszechnie uważa się, że zapachy są dobrymi wywoływaczami wspomnień. Zdarza się, że nawet nie zdając sobie sprawy, wchodzimy do jakiegoś pomieszczenia, lub przechodzimy na przykład obok piekarni wczesnym rankiem i nagle przed oczami staje nam jakieś wydarzenie sprzed lat. Najczęściej nie wiemy dlaczego akurat to wspomnienie w danym momencie się do nas przyczepiło. Nie wiadomo. Jakieś nieuświadomione skojarzenia. Ludzki umysł działa w sposób tajemniczy dla swojego właściciela. Dlatego częściej jesteśmy zaskakiwani sami przez siebie niż przed innych. Nie zawsze chcemy do tego się przyznać, ale tak jest. A czasem po prostu przechodzimy do porządku dziennego.
Innym sposobem na przywołanie wspomnień z dawnych lat jest słuchanie muzyki. W tym przypadku najczęściej kojarzymy jakieś konkretne fakty z życiorysu, które wiążą się ze słuchanym utworem. Ale nie tylko. Słuchanie przywołuje atmosferę i klimat danego okresu.

Nie chodzi tylko o jakiś jeden fakt, ale w powiązanym łańcuchu obrazów jeden po drugim przepływają dni pogodne, dni pochmurne. Twarze i sylwetki, głosy i ruchy. Niedokładne, niewyraźne, pourywane. Wychodzące z ciemności i znikające we mgle. Jakieś niezdefiniowane odczucia otoczenia, kolory świateł.

Czasami jednak pod sklepieniem czaszki wyświetlają się zielone polany. Z trawami niskimi i wysokimi, czasem kwieciste. Kiedy indziej spoza tumanu niepamięci klaruje się - aż do krystalicznie czystej wyrazistości - wieczorne trzaskanie ogniska, ciepło nagrzanej ziemi i chłód ciągnący od wody. Słychać rechotanie i kumkanie. Od czasu do czasu jakiś plusk. Czerwony krąg słońca odbija się w wodzie. Odbicie wydłuża się i lekko faluje. Tworzy jakby świetlny pomost, którym nasze marzenia ulatują w dal. I niezauważalnie traci na blasku, czerwienieje, ciemnieje. Z tej strony nieba – od jeziora - jeszcze czerwone łuny zachodzącego słońca, a od lasu zakrada się coraz bliżej granat nocy. Na tle gasnącego nieba jawią się jeszcze czarne sylwetki drzew. Po kilku chwilach konary i niebo zlewają się w jeden smolisty ogrom. Pomiędzy drobnymi iglastymi gałązkami sosen gdzieniegdzie prześwitują srebrzyste i niebieskawe. lśniące punkciki gwiazd. Z zewnątrz przestają dochodzić dźwięki. Zapada cisza. Odległy świat otula się czarną cichością. Przytłumiony gwar rozmowy nie wykracza poza krąg wyznaczony blaskiem ogniska.
Powoli od gruntu zaczyna ciągnąć chłód. Plecy trzeba okryć pledem, bo ognisko grzeje tylko po goleniach i kolanach. W zamyśleniu przyglądamy się jak w przygaszającym popielisku powoli pulsują czerwone odblaski wywołane łagodnymi podmuchami powietrza. To prawie do cna wypalone gałązki, pokrywają się szarym puszkiem popiołu. Spod niego jeszcze promieniuje łagodne ciepło.
Po chwili ktoś zamieszał patykiem, rozruszał czerwone głownie, dołożył nowych gałązek. Cienkich i suchych, żeby szybko stanęły ogniem. Kilka dmuchnięć w ognisko. Żar na twarzy. Dym wpada w oczy. W tej sekundzie zajmują się najcieńsze gałązki radosnym ogniem, iskry z delikatnym trzaskiem unoszą się w czarną czeluść nieba. Po chwili płomienie od nowa przechwytują wszystko co w ich zasięgu. Powodują obsuwanie się i pochylanie gałęzi. Drewienka zmieniają postać i  maleją – jakby trawione procesem palenia. Odwracam wzrok od ognia. Obok lekko oświetlone twarze z błyszczącymi oczami.

W czasach licealnych mieszkałem w małym miasteczku powiatowym w jednym z biedniejszych województw w kraju. Miałem bliskiego kolegę. Zalety charakteru czyniły go wartościowym człowiekiem. Ciekawie spędzało się z nim czas rozmawiając na różne tematy. Rozwinięta wyobraźnia i duże oczytanie powodowały, że rozmowy były lekkie, dowcipne, a jednocześnie stymulujące intelektualnie. Jego rodzice byli lekarzami. Obydwoje. Mieszkali we własnym domu wolnostojącym. Wyposażonym na wysokim poziomie. Co prawda, w tamtych czasach meble i inne tego typu elementy wyposażenia nie były dla mnie specjalnym przedmiotem zainteresowania. Ale fakt, że jego rodzice mieli bardzo dobrą pozycję materialną stanowił dodatkowy atut. Dzięki temu mogli sobie pozwolić na kolekcjonowanie muzyki. Posiadali odpowiedni sprzęt.

Tym wspaniałym urządzeniem był gramofon. Wówczas nawet nie myśleliśmy o tzw. longplayach. Standardem były pocztówki dźwiękowe, wytłaczane na cienkich prostokątnych kawałkach winylu. Czasem w wersji fotograficznej podkład był z papieru. Pokryty przezroczystym winylem, przez który widać było jakiś nadmorski pejzaż, albo ładną dziewczynę. Stąd nazwa – pocztówki dźwiękowe. Z tego co pamiętam, to jednak mało kto wysyłał je pocztą. Po prostu się kupowało i słuchało.
Te nośniki dźwięku miały wiele cech, które dyskwalifikowałyby je w oczach dzisiejszych amatorów muzyki. Niezbyt szerokie pasmo przenoszenia, dźwięk monofoniczny. W trakcie używania na powierzchni roboczej pojawiały się rysy. Ich efektem były nieprzyjemne trzaski i chrobotanie, oraz jeszcze mniej przyjemne przeskakiwanie fragmentów utworów. Najgorsze było jednak zacinanie się płyty w jednym miejscu. Nawet do języka potocznego weszło wyrażenie - o kimś kto ciagle powtarza te same rzeczy - "gada jak zacięta płyta". Powiedzenie to wyszło z użycia wraz ze zmianą techniki słuchania. I chyba mało kto dzisiaj wiedziałby skąd się wzięło.
Słuchanie muzyki w grupie rówieśników było rytuałem. Nadawało sens naszemu życiu pozaszkolnemu. Po lekcjach spotykaliśmy się, słuchaliśmy muzyki, dyskutowaliśmy. Najczęściej w męskim gronie. Były to często poważne rozmowy, niejednokrotnie zabarwione filozoficznymi, aczkolwiek młodzieńczo naiwnymi wywodami. Cóż byliśmy beztroscy – na utrzymaniu rodziców, więc chociaż większość z nas żyła raczej biednie, to nasze myśli nie zniżały się do powszednich rozterek naszych mam.
Wyjątkowe za to były sytuacje, kiedy rodzice któregoś z nas wyjechali na kilka dni. Wtedy "chata wolna" więc urządzaliśmy "prywatki". Skoro los dawał nam szansę, żeby poczuć się dorosłym – to musiała być wykorzystana.W tamtych czasach, ogólnie popularne były dancingi w restauracjach. Popularnością cieszyły się też tak zwane zabawy taneczne. Organizowane były w różnych lokalach, a często na wolnym powietrzu. Były to imprezy publiczne. Więc dla podkreślenia różnicy, na te organizowane w domu mówiło się "prywatki". Dzisiaj mówi się "domówki".

O ile w trakcie przesłuchań przy dziennym świetle i w męskim gronie dominowały mocne, rockowe rytmy, to najbardziej popularnym utworami do słuchania i tańczenia w towarzystwie mieszanym były "pościelówki". Były to piosenki i melodie o powolnym tempie oraz łatwo wpadającej w ucho, nastrojowej melodii. W polskich piosenkach dominowała miłość w różnych odcieniach. Pierwsza i ostatnia, sentymentalna i szalona, szczęśliwa i beznadziejna, itd.

Derek and the Dominos
W piosenkach angielskojęzycznych najprawdopodobniej też. Nie wiedzieliśmy zbyt wiele o tekstach piosenek. Nie znalismy języka. Wczuwaliśmy się za to w atmosferę i nastrój. Rytmy i aranżacja w połączeniu z wyobraźnią robiła swoje. Dodatkowym atutem muzyki angielskiej lub amerykańskiej było to, że była trudna do zdobycia. W modzie było słuchanie radia Luxemburg, z którego płynęły najnowsze przeboje. Piosenki o tytułach, których nie dawało się zapamiętać, ani wymówić. Nazwy zespołów, z natury rzeczy, były krótkie. Krążyły w rozmowach, ale brzmiały egzotycznie. Szybko nadawaliśmy im spolszczone brzmienie.

Na tej podstawie mieliśmy określony gatunek muzyki. Oczywiście nazwa – "pościelówka", nie wywodzi się etymologicznie od muzyki. Kojarzy się z pościelą. Bo miała to też być muzyka do słuchania podczas młodzieńczych uniesień łóżkowych. Nie mam pojęcia kto i kiedy tak wymyślił. Moim zdaniem, raczej wyobraźnia bardziej zadziałała niż rzeczywistość. Po pierwsze sfery uczuć i relacji wśród młodzieży w moich czasach licealnych pozostawały najczęściej na poziomie platonicznym i rzadko kiedy się materializowały. Po drugie właściwości ówczesnych urządzeń do odtwarzania miały uciążliwą cechę polegającą na konieczności ciągłego nadzoru. Nadzór nad urządzeniem technicznym skutecznie poskramia zapędy namiętności.

"Nobody knows you, when you're down and out" Tak brzmi tytuł piosenki, która wiąże się z treścią tego wpisu. Jest długi. Chyba nikt z nas wtedy nie wiedział, jak się tłumaczy na polski. Z pewnością nikt nie potrafił prawidłowo go wymówić. Ale nie miało to żadnego znaczenia. Ważne były uczucia, które w nas wzbudzał. Pierwszy raz usłyszałem go właśnie podczas jednej z prywatek u kolegi. Silnie odczuwałem jego moc. Rytm, śpiew i solówka gitarowa były tak dobrze przeplecione ze sobą. Serce dostrajało swoje uderzenia do spokojnego falowania melodii. W tańcu można się było przytulać. Niepotrzebna była znajomość jakichś kroków. Po prostu stało się w miejscu i przechylało. Raz w tę, raz w inną stronę. Słowem – klasyczna "pościelówa".
Do tej pory pamiętam to odczucie ciepła płynącego od partnerki. Momentami zapach perfum. Dłonią delikatnie ułożoną na plecach partnerki, poprzez cienki materiał białej bluzki, wyczuwało się sprzączkę biustonosza. Melodia kołysała. Stłumione świetło pomalowanej plakatówkami żarówki, wkręconej do lampki nocnej, budowało ciepłą, przytulną ale też niezwykłą atmosferę. W tych warunkach łatwo się było zakochać.

Nina Simone
Słuchając tej samej muzyki po wielu latach mam już świadomość znaczenia słów. Wyrażają prostą, życiową i chyba wszystkim znaną prawdę.To historia kogoś, kto miał kiedyś fortunę. //Lekką ręką trwonił, wydawał na alkohol, który fundował przyjaciołom. Jednak los się odwrócił i pieniądze się skończyły. Wszyscy przyjaciele nagle zniknęli. Kiedy jesteś na dnie, to nikt ciebie nie potrzebuje. Nikt ciebie nie chce. Ale kiedyś znowu stanę na nogi Znów dolara chwycę w garść i obejrzę go dokładnie. Pozdrowię orzełka, i tak go ścisnę, aż  mu się dziób wykrzywi.// Piosenka pochodzi z lat trzydziestych dwudziestego wieku – okresu wielkiego kryzysu. Pierwszą wykonawczynią była czarnoskóra amerykanka Bessie Smith. Wyżej jednak cenię wykonanie innej czarnoskórej wykonawczyni Niny Simone. Słowa są poważne i w żaden sposób nie związane w romantyczny sposób z miłością. Prawda w nich wyrażona jest raczej gorzka.


Czasem czujemy się staro i niezbyt silnie. Myślimy o dawnych zdarzeniach, ale nie panujemy nad biegiem myśli. W dziwny sposób wracają chwile dawno temu przeżyte i zdawałoby się zapomniane. Nie znamy siebie, swojego umysłu. Nie możemy przewidzieć kiedy i jakiego kształtu nabiorą nasze fale  mózgowe. Myśli przybierają nieoczekiwane formy. Jak chmury burzowe i błyskawice spiętrzają się w jeden - obrazy różnych sytuacji. Chcąc je ukierunkować dobrze jest włączyć czasem ulubioną muzykę z dawnych lat. 

Słucham teraz wykonania Erica Claptona i jego legendarnej grupy Derek and the Dominos. Zamykam oczy. Żadnych oznak kryzysu. Czuję falę ciepła, zapach perfum. Na opuszkach palców zaś - kształt zapinki od biustonosza.

Komentarze